Hello from the other side

19:10


Wracam do domu i przebieram się w piżamę. Znowu miałam na ósmą. Marzę o śnie. "Jestem zmęczona" najtrafniej opisuje październik. Obowiązki mnie przytłaczają, nie wiem, w co ręce włożyć. Z tyłu głowy milion spraw, które spędzają mi sen z powiek. Kiedy pierwszy raz czuję, że zaczynam tracić głowę, i jest to już w pierwszym tygodniu zajęć, coś jest nie tak. Coś trzeba naprawić. bo inaczej stanę się sobą z zeszłego roku. Jak się ogarnąć?

Zdecydowanie dopadła mnie melancholia i bardzo się z tego cieszę. Za to przecież uwielbiam jesień - za zwolnienie tempa, za refleksje, za lekką hibernację. Mój wewnętrzny introwertyk skacze z radości (na tyle, na ile jego introwertyzm mu pozwala). Bo mimo, że jestem osobą w miarę towarzyską i pewną siebie, nie lubię za długo przebywać wśród większej liczby ludzi. Wolę kameralne spotkania, najlepiej niewymagające ode mnie opuszczenia mieszkania. Wiele spotkań odpuściłam tylko dlatego, że nie chciało mi się wychodzić z domu. Nadal tak robię, i z góry proszę o wybaczenie, kiedy w ostatniej chwili napiszę, że nie dam rady wyjść. Naprawdę nie dam rady - jak mam odmówić, kiedy pod kołdrą jest tak miło i ciepło?

Natomiast inną sprawą jest, że często nie spotykam się z ludźmi, bo nie pozwala mi na to ilość nauki. Wszyscy, z którymi rozmawiałam w pierwszy weekend października byli w szoku, że ja po pierwszym dniu zajęć cały czas się uczyłam. Nie miałam wyjścia - inaczej byłabym w tyle z materiałem. Praktycznie nie ma dnia, w którym się nie uczę. I to potrafi uderzyć do głowy. 

Jeśli połączymy ogrom nauki z deficytem odpoczynku, brakiem zumby (tym razem już na serio), niemal codziennym wstawaniem o 6 rano, zmaganiem się z negatywną atmosferą, która z dnia na dzień pojawiła się w moim otoczeniu, oraz z małymi, prywatnymi zmartwieniami, można dostać naprawdę wybuchową mieszankę. Nic dziwnego, że w tamtym roku co tydzień miałam załamanie nerwowe. Jak odnaleźć równowagę?

Najgorzej jest wygrać z fizycznym zmęczeniem. Umówmy się - kto z nas, studentów, chodzi spać o 22 i zażywa zalecane 8-9h snu? Jestem chronicznie przemęczona i niewyspana, a odsypianie w weekendy wcale nie jest tak dobrym pomysłem. Jako osoba szukająca rozwiązań, a nie tylko narzekająca na problem, cały czas staram się znaleźć złoty środek. Codziennie próbuję chodzić wcześniej spać - nawet jeśli tylko 5 minut wcześniej. Czasami, kiedy już nic nie pomaga, pozwalam sobie na popołudniową drzemkę. Powolne wprowadzanie zmian z pewnością będzie dla mnie korzystne. Być może, dzięki zmienianiu nawyków małymi kroczkami, niedługo będę mogła budzić się skoro świt rześka i wypoczęta. Póki to nie nastąpi, mój portfel bez mojej wiedzy będzie dalej urządzał sobie wycieczki po kawę.

O ile sama decyduję, kiedy położę się spać, to są jednak rzeczy, których nie można kontrolować. Głównie dotyczy się to ludzi i tego, co robią lub sobą reprezentują. Macie w swoim otoczeniu osoby, których same istnienie doprowadza was na skraj wytrzymałości? Nie możemy kontrolować tego, co mówią i jak się zachowują, ale możemy kontrolować to, jak na nas wpływają. Wiem, że to oczywiste i że pasuje to do kategorii easier said than done. Osoby toksyczne zawsze wygrywają, czy to czynami, czy to inteligentnymi wywodami (w końcu najgłośniej krzyczą ci, którzy mają najmniej do powiedzenia). Dlatego ignoruję takie osoby, a jeśli przychodzi do rozmowy, uśmiecham się i zgadzam się ze wszystkim, co powiedzą. Oni czują, że wygrali i są tak zajęci pławieniem się w swojej wspaniałości, że dają mi spokój. A ja, oczyszczona ze nieprzyjemnych emocji, mogę dalej cieszyć się cudownym, jesiennym dniem. 

Jest jednak coś, co daje mi się we znaki bardziej, niż deficyt snu czy radzenie sobie z ludźmi. Nie ma dnia, żebym nie miała poczucia, że jestem w tyle w nauce. To nie jest kwestia tego, że faktycznie jestem w tyle. Codziennie dochodzi tyle materiału, że momentami jestem tak zagubiona, że nie wiem, od czego mam zacząć. Kiedy pod koniec naprawdę produktywnego dnia mam wrażenie, że tak naprawdę nic nie zrobiłam, bo przede mną jeszcze x-razy tyle - wiem, że coś jest nie tak. I to nie z nadmiarem materiału, tylko ze mną. W całym tym pędzie zapominam, że na równi z uczeniem się powinny być przerwy. I to nie tylko te 15 minut na 45 minut nauki, tylko naprawdę solidne przerwy. Reset. Odpoczynek. Wyciszenie.

Do tej pory myślałam, że zasłużę na odpoczynek dopiero, jak zrobię wszystko, co jest do zrobienia. To błędne koło - zawsze będzie coś do zrobienia. Zaraz będzie kolejna lektura, kolejny projekt, kolejne materiały. Co gorsza - nauka sprawia mi przyjemność i nie tak łatwo jest odpuścić sobie przyswajanie wiedzy z dziedzin, które są moimi pasjami. Cały poprzedni rok dał mi jednak do zrozumienia, że daleko tak nie zajadę i że muszę zacząć wpisywać odpoczynek w swój grafik. Taki prawdziwy czas na nicnierobienie bez wyrzutów sumienia. To jest ta najtrudniejsza część - podczas odpoczynku nie myśleć o liście zadań do wykonania. Staram się to wprowadzać w życie i póki co stwierdzam, że nie jest łatwo całkowicie wyłączyć myślenie o obowiązkach. Jest jednak o wiele przyjemniej, kiedy w niedzielę wieczorem nie stresuję się przez to, czego nie zrobiłam, ale skupiam się na akcji filmu. A świat jakoś się nie wali.

Niewiele potrzeba do szczęścia. Lecz nawet jeśli jest się szczęśliwym na co dzień, zawsze można czuć się jeszcze lepiej. Nie złapała mnie jesienna chandra czy kryzys egzystencjalny - raczej nie odnalazłam się jeszcze w powakacyjnej rzeczywistości. Mam wrażenie, że powoli się wdrażam w usystematyzowany plan dnia, ale czuję, że potrzebuję przerwy. Chcę zmienić otoczenie, oczyścić głowę i wziąć głęboki oddech. Już za dwa dni wyjadę, a w planach mam pełen relaks. Nacieszę się czasem z rodziną w miejscach, które uwielbiam i za którymi naprawdę się stęskniłam. Sama zdecyduję o tym, czym się będę martwić i co będę robić. Wiem, że wszystko mi się uda, więc pozwalam sobie na odpoczynek. And the world will keep on turning.



Zobacz również

1 komentarze