Ulubione rzeczy. Lipiec 2017

18:30

Lipiec już dawno minął, więc nie pozostaje mi nic innego, jak przybliżyć wam to, co mi sprawiło największą przyjemność w tym czasie :)



Wydarzenie



Nie miałam tego uwzględnionego w budżecie wakacyjnym. Nigdy nie marzyłam o tym, żeby jechać. Na miesiąc przed nie wiedziałam nawet, że coś takiego istnieje. I to nie ja podjęłam ostateczną decyzję o wyjeździe klikając "wyślij" przy zgłoszeniu. 

Nie spodziewałam się, że językoznawcza szkoła letnia tak bardzo zmieni moje życie.

Wyjechałam na Eastern Generative Grammar School of Linguistics do Ołomuńca w Czechach bez żadnych oczekiwań i dostałam w zamian więcej, niż mogłam marzyć. W moim sercu została zapełniona pustka, która dawała mi się we znaki w każde lato odkąd przestałam jeździć na obozy. Przypomniałam sobie jak to jest siedzieć do późna w letnie wieczory z ludźmi, których przed kilkoma dniami nie znałam. Zobaczyłam, jak mogą wyglądać relacje z prowadzącymi poza murami uczelni. Poznałam polską i światową scenę językoznawczą.



Jednak przede wszystkim niesamowicie dużo się nauczyłam o sobie i o innych (o tym, ile wiedzy językoznawczej przyswoiłam w ciągu tych 10 dni nie muszę chyba mówić). Podczas wyjazdu całkowicie ułożyły się wszystkie wizje, jakie miałam w głowie. Doszłam do tego, co chcę robić w życiu, jakim człowiekiem chcę być i jakimi ludźmi się otaczać. Wielokrotnie wychodziłam ze swojej strefy komfortu i poznałam siebie z zupełnie innej strony. Przeżyłam całkowite oczyszczenie i wróciłam totalnie zagubiona, żeby potem na nowo się odnaleźć. Dostałam ogromną dawkę inspiracji i motywacji. To wszystko zwieńczone było zachwyceniem Ołomuńcem, nostalgią związaną pobytem w Czechach oraz ekscytacją poznawania nowych ludzi z całego świata. 

Nie wiem, czy już za rok, ale za dwa lata naprawdę chciałabym pojechać w kolejne miejsce na mapie EGGa. To, co wiem na pewno, to to, że jeszcze długo będę się otrząsać z wrażeń i emocji, które do dzisiaj dają mi o sobie znać.


To, że kocham uniwersytety, to jedno, ale chętnie przyjęłabym więcej takich plakatów do mojej Ify.



Obraz z Muzeum Sztuki Współczesnej w Ołomuńcu. Do dziś nie daje mi spokoju to, że według mnie jest on bardzo podobny do jedynej pracy, którą samodzielnie wykonałam na plastykę. Nikt, kogo spytałam, niestety nie widzi najmniejszego podobieństwa :(


Książka


Perełką przełomu czerwca i lipca stał się dla mnie Buszujący w zbożu J.D. Salingera, co jest dla mnie całkowitym zaskoczeniem. Jak to zwykle robię, zaczęłam czytać z zerową wiedzą o fabule i brakiem oczekiwań, a skończyłam z przyjemnym ciepłem w serduszku. Nie umiem wytłumaczyć, co takiego w Buszującym w zbożu przyciągnęło mnie do siebie najbardziej, ale była to jedna z najlepszych książek, jakie przeczytałam od długiego czasu i zasłużyła na miejsce wśród moich ulubionych tytułów.

Nie spodziewałam się też, że tak bardzo spodoba mi się Fahrenheit 451 Raya Bradbury'ego. Na co dzień ostatnim gatunkiem, po jaki bym sięgnęła, jest futurystyczna dystopia, i tak naprawdę czysty przypadek sprawił, że spakowałam ją ze sobą do Czech. Fahrenheit 451 spodobał mi się tak bardzo, że ostatnie kilka stron zostawiłam sobie na koniec i wróciłam do nich po kilkudniowej przerwie, aby wszystko odpowiednio się we mnie rozeszło - to już dużo mówi o tym, jak wartościowa jest to powieść.




Odchodząc od klasyków literatury chciałabym polecić wam książkę, która na pierwszy rzut oka może nie obiecywać wiele. How to Be a Bawse Lilly Singh trafiło do mnie w momencie mojego życia, w którym absolutnie najbardziej tego potrzebowałam. Przy ogromie zmian, które nastąpiły w minionych kilku miesiącach i które nadal czekają za horyzontem, bardzo mocno pogubiłam się na wielu płaszczyznach życia, a Lilly pokazała mi, jak się w tym wszystkim odnaleźć. Książka ta zawiera nie tylko wskazówki i rady, ale też obnaża każdą możliwą prawdę o każdym, kto ją przeczyta - po wielu rozdziałach musiałam zbierać się w sobie, aby zacząć czytać kolejny. 

Ostatnią, ale o wiele lżejszą książką, która umiliła mi lipiec, jest We Were Liars autorstwa E. Lockhart. Ja i YA coraz bardziej od siebie odchodzimy - zauważam, że coraz mniej podchodzi mi ten gatunek i coraz rzadziej sięgam po literaturę młodzieżową. Co jakiś czas jednak z powrotem daję jej szansę i czytam coś, co było lub jest akurat popularne. Z Ponad wszystko trochę się minęłam, ale We Were Liars pozytywnie mnie zaskoczyło, zwłaszcza swoim lekkim, lirycznym stylem. 


Muzyka

W lipcu nie skupiłam się na odkrywaniu nowej muzyki, ale to, co samo mnie znalazło, to Bad Liar i Fetish Seleny Gomez oraz Chinatown Liama Gallaghera. Ze starszych, ale dopiero od niedawna ukochanych utworów, przypomniałam sobie Under the Bridge Red Hot Chili Peppers, a mój występ na karaoke sprawił, że (I've Had) The Time Of My Life i Wonderwall towarzyszą mi nawet podczas pisania tego wpisu.


Film

Niedawno podzieliłam się z wami wyjątkowymi, nastrojowymi filmami. Ich zestawienie możecie zobaczyć tutaj.

Jedzenie

Lipiec był miesiącem, w którym wróciła mi wena do gotowania nowych potraw. Próbowałam wielu, ale na liście super przepisów, do których będę wracać, znalazło się pięć:

Carbonara, która powaliła mnie smakiem identycznym do tradycyjnej wersji.
Marokańska sałatka na słodko, do której dodaję kuskus lub kaszę bulgur.
Spring rollsy, których przygotowanie trwa wieki, ale smak wynagradza wszystko.
Ulubiona buddha bowl, której wariacji zrobiłam już niezliczoną liczbę.
Najszybsze, najprostsze i niesamowicie sycące spaghetti.


Oprócz tego, że na moim talerzu notorycznie pojawiały się arbuz, ciasta z FC Caffe i iście amerykańskie pancakes z syropem, miałam okazję odkryć dwa miejsca, w których na pewno będę pojawiać się regularnie:

N'Ice Cream Factory - od razu mnie uwiedli możliwością bazowania deseru na mleku sojowym. Wybór smaków jest aż za duży, ale wiem już, gdzie mogę się udać, jeśli będę miała ochotę na najdziwniejszą kombinację smaków na świecie.


Słony karmel, chałwa i oreo. Pani za ladą spytała, czy wiem, na co się piszę. Nie wiedziałam.

Piec na Szewskiej - od prawie roku nie jadłam pizzy, a po spróbowaniu tej w Piecu wróciłam po dwóch tygodniach. Nie sądziłam, że zwykła margherita (z wegańskim serem!) będzie tak pyszna. Moja miłość do pizzy wegetariańskiej z szynką (o ironio) na grubym cieście gdzieś wyparowała.


Margherita, z czarnymi oliwkami jeszcze lepsza.

Ostatnim miejscem, które skradło moje serce w lipcu, było Bistro u Pana Lilka w Ołomuńcu. Byłam tam, niestety, tylko raz - jak poszłam okazało się, że przyszłam ostatniego dnia przed urlopem właścicieli. Bardzo żałuję, że nie było mi dane tam wrócić - obsługa była przemiła, a jedzenie tak niesamowicie proste i pyszne, że momentalnie sprawiło, że czułam się jak w domu. Mam nadzieję, że jeszcze kiedyś tam wrócę.





Ten akcent wieńczy klamrą wpis o ulubionych rzeczach lipca. Był to bardzo intensywny miesiąc bogaty w wydarzenia, których nie sądziłam, że będzie dane mi przeżyć. Za wszystkie jestem niezmiernie wdzięczna losowi i liczę na to, że wiele z nich doświadczę ponownie. Ogromnie podekscytowana i zainspirowana zapraszam was na kolejny wpis, który już niebawem :)



Zobacz również

0 komentarze