Każdy, kto mnie zna, wie, że nie przepadam za dziećmi w każdym wieku i kiedy mogę unikam kontaktu z nimi. Wynika to głównie z tego, że nigdy w rodzinie czy wśród znajomych nie miałam małych dzieci, przy których nauczyłabym się, jak obsługiwać te małe istoty. Strach przed nimi z czasem przekułam w niechęć.
W takim wypadku podjęcie się specjalizacji nauczycielskiej to czyste wariactwo. Robię ją od początku tylko po to, żeby mieć dodatkowe kwalifikacje, które mogą się przydać w różnych momentach życia. Słowo praktyka wywoływało we mnie nieprzyjemne dreszcze. Wchodząc do szkoły na przerwie i widząc chmarę dzieciaków otoczoną hałasem, czułam się jakbym weszła do kolejnego kręgu piekła. Co ja tu robię?
Moja natura od razu dawała mi sygnały, żebym zwiewała ile sił w nogach. Nie mogłam - kiedyś trzeba było stać się odpowiedzialnym dorosłym na praktyce zawodowej. Tylko dlaczego już i dlaczego w szkole? Cóż, sama sobie zgotowałam ten los.
Moja opiekunka praktyk dodawała mi otuchy od początku. Czułam, jakbym dostała od losu mądra starszą siostrę, która pokieruje mnie przez ten 3-tygodniowy wrześniowy obóz tortur. O swojej 5 klasie, której była wychowawczynią, mówiła, że to "naprawdę super dzieciaki" i że "od razu je polubię". Ona naprawdę nie miała pojęcia, do kogo mówiła. Trzęsłam się od stóp do głów na samą myśl o poznaniu ich.
Całe szczęście, że pierwszy tydzień miałam spędzić na obserwacji lekcji. Z tyłu sali czułam się bezpieczna i mogłam spokojnie przygotować się na to, co mnie czeka. Zauważyłam, że we wrześniu czwartoklasiści są przestraszeni, piątoklasiści zrelaksowani, a szóstoklasiści rozbestwieni. Zaczęłam się cieszyć, że trafiła mi się 5A i mój strach powoli zaczął znikać. W pierwszym tygodniu uczniowie również zaczęli mnie poznawać. Zagadywali mnie, pytali o różne rzeczy, zerkali na mnie na lekcjach. Chcieli zobaczyć, kim jest ta obca osoba, która pojawiła się w klasie. Co więcej, im młodsze dzieci, tym większa była ich fascynacja nową panią. W drugiej klasie dziewczynki otoczyły mnie, przytulały, mówiły jedna przez drugą i w ogóle nie zwracały uwagi na to, że trwa lekcja. Nie miałam pojęcia, dlaczego tak do mnie lgną, skoro ja tak bardzo nie wiem, jak się wśród nich zachowywać. Nie znam ich języka, nie wiem jak nad nimi zapanować i jak do nich dotrzeć. Ale one tego nie widziały. Miałam u nich czystą kartkę, którą wypełniałam samą swoją obecnością.
Kiedy już w pełni odnalazłam się w nowej roli w szkolnej rzeczywistości, dopadła mnie choroba. Od drugiego tygodnia miałam prowadzić lekcje z angielskiego i lekcje wychowawcze, a ledwo mogłam oddychać i mówić. Na nowo zaczęłam się bać i stresować. Zapanować nad uczniami to sztuka sama w sobie, a do tego wszyscy wiemy, jak często ignorowało się "bądźcie dzisiaj ciszej, bo boli mnie gardło i nie mogę mówić".
Jednak poszło nam lepiej, niż myślałam. Od razu znalazłam wspólny język z uczniami, obserwowałam kto z kim trzyma i kto jak się uczy. Podczas przerw czy wyjść ze szkoły lepiej poznawałam moją opiekunkę, a całe grono pedagogiczne i personel szkoły codziennie odwzajemniał mój uśmiech. Jeśli chodzi o samo prowadzenie zajęć, to było naprawdę przyjemnie. Fakt, że uczyłam ich takich podstaw języka, których samo tłumaczenie normalnie wyprowadzałoby mnie z równowagi. Oni mi to jednak wynagradzali swoim zaangażowaniem, chęcią współpracy i codziennym pytaniem "A będzie pani nas uczyć na stałe?". Gdybyście mnie zapytali, jak wyobrażam sobie swoją praktykę w podstawówce na samym jej początku, wiecie, że nie przewidziałabym takiego przebiegu wydarzeń.
Samo bycie w szkole było naprawdę cudowne i codziennie byłam wdzięczna losowi za to, że dał mi możliwość doświadczyć tak niesamowitego doświadczenia. Nie było jednak tak pięknie i kolorowo przez cały czas. Codziennie po przyjściu do domu siedziałam w papierach, których ogarnianie zaczynałam już między lekcjami. Stos dokumentacji, jakiego ode mnie wymagały studia, był bardziej niż ogromny. Gdyby zsumować ilość obserwacji, konspektów, dowodów realizacji, a przede wszystkim stron portfolio psychologiczno-pedagogicznego, wyszłaby mi naprawdę pokaźna książka. Ale nawet cała ta dokumentacja nie była najgorszą częścią mojego okresu praktyki. W końcu pisałam już kiedyś, jak satysfakcjonujące jest dla mnie zbieranie i kategoryzowanie papierów wszelkiego rodzaju.
Najgorsza była wizja mnie jako nauczycielki. Dzieci do mnie podbiegały, przytulały się, rozmawiały na każdej przerwie. Moja opiekunka chwaliła mnie za naprawdę dobry kontakt z nimi. Ja natomiast bałam się, że z czasem będę chciała zmienić świat i dotrzeć do każdego ucznia. Na przygotowaniu przed praktykami ostrzegali nas, że tak będzie. Bałam się, że jak będę przychodzić po dniu pracy ze szkoły do domu, to będę myśleć o tym, jak pomóc temu dziecku, jak sprawić, żeby ten się nauczył, a ten zgrał z klasą. Z jednej strony pomogłabym każdemu, ale z drugiej strony jak mam już myśleć, jak faktycznie mogę pomóc, to irytuje mnie cały ten proces. Zdałam sobie w końcu sprawę, że wolałabym widzieć, jak dzieci same rozwiązują swoje problemy dzięki temu, że im coś doradzę lub podpowiem, a nie dzięki mojej cichej interwencji, rozmowom z pedagogiem czy organizowaniu specjalnych zajęć wychowawczych. Już wiedziałam, dlaczego do tej pory nie radziłam sobie z dziećmi - dla mnie były małymi dorosłymi, więc tak je traktowałam. One jednak nadal są dziećmi i potrzebują rozwiązań dla dzieci, a nie dla dorosłych. Poza tym, koniec końców zmęczyłabym się pomaganiem każdemu, ale nadal czułabym, że powinnam - a moje wyrzuty sumienia są na tyle silne, że pewnie przełożyłabym potrzeby wszystkich nad swoje. Dowiedziałam się, w czym leżał mój problem i źródło moich nerwów.
Drugą, ale chyba ważniejszą kwestią, był materiał nauczania. Kiedyś, jak jeszcze dawałam korepetycje z matematyki, ludzie pytali mnie, dlaczego nie udzielałam ich z angielskiego. Odpowiadałam wprost: to, że ktoś nie rozumie matematyki, jest dla mnie zrozumiałe, więc mogę to tłumaczyć nawet kilka razy, ale języki są dla mnie tak intuicyjne i naturalne, że nie umiem ich wytłumaczyć kilka razy bez irytacji. Myślałam, że przeskoczyłam ten etap swojego życia, lecz on się jeszcze rozwinął. Nie chodzi już nawet o to, że miałabym tłumaczyć coś wielokrotnie jednej osobie czy nawet całej klasie. Nie wyobrażam sobie, żebym co roku przerabiała ten sam materiał od początku podręcznika, nie idąc nigdzie dalej niż koniec danego etapu edukacyjnego. Zatrzymanie się na końcu podstawówki i nie uczenie niczego dalej sprawiłoby, że nie rozwijałabym się jako człowiek. Nawet zatrzymanie na poziomie matury rozszerzonej nie dałoby mi satysfakcji z pracy. Praktyka dała mi do zrozumienia, że ja nie chcę uczyć innych bez uczenia siebie. Owszem, szkoła to oferuje, jednak nie w takim wymiarze, o jaki mi chodzi. Może to brzmieć samolubnie, ale przede wszystkim chcę rozwijać siebie, swój intelekt, swoje pasje i swój potencjał. Dopiero później chcę pomóc tym, którzy chcą się rozwijać na ten sam sposób.
Jestem pełna podziwu dla nauczycieli. Dla tych z podstawówek, z liceów i z przedszkoli. Posiadają oni coś, czego nawet nie umiem nazwać. Nawet, jeśli nie mają powołania, to dają uczniom siebie. Codziennie.
Dla mnie to zbyt ogromne poświęcenie. Być może kiedyś zmienię punkt widzenia i okaże się, że jednak spełniałabym się jako nauczyciel. W tej chwili jednak widzę, że o ile być może w małej mierze rozwijałabym się w jednej sferze, to w sferze mojego rozwoju zapanowałaby stagnacja lub regresja.
Ostatecznie praktyka była naprawdę wspaniałym doświadczeniem. Dostałam rysunki, list i mnóstwo przytulasów, nawet od tych uczniów, od których bym się tego nie spodziewała. Ale co najważniejsze - przekonałam się do dzieci. Sama jestem zdziwiona, jak bardzo przywiązałam się do każdego z nich. Wiem, że zapamiętam ich na długo - w końcu byli moją pierwszą klasą.
Praktykę zakończyłam z wiedzą, że nie chcę być nauczycielem.
Zakończyłam ją również tym, że to już nie są dla mnie "bachory", tylko dzieci.
Jak dla mnie to bardzo dobry wynik.
Moja natura od razu dawała mi sygnały, żebym zwiewała ile sił w nogach. Nie mogłam - kiedyś trzeba było stać się odpowiedzialnym dorosłym na praktyce zawodowej. Tylko dlaczego już i dlaczego w szkole? Cóż, sama sobie zgotowałam ten los.
Moja opiekunka praktyk dodawała mi otuchy od początku. Czułam, jakbym dostała od losu mądra starszą siostrę, która pokieruje mnie przez ten 3-tygodniowy wrześniowy obóz tortur. O swojej 5 klasie, której była wychowawczynią, mówiła, że to "naprawdę super dzieciaki" i że "od razu je polubię". Ona naprawdę nie miała pojęcia, do kogo mówiła. Trzęsłam się od stóp do głów na samą myśl o poznaniu ich.
Całe szczęście, że pierwszy tydzień miałam spędzić na obserwacji lekcji. Z tyłu sali czułam się bezpieczna i mogłam spokojnie przygotować się na to, co mnie czeka. Zauważyłam, że we wrześniu czwartoklasiści są przestraszeni, piątoklasiści zrelaksowani, a szóstoklasiści rozbestwieni. Zaczęłam się cieszyć, że trafiła mi się 5A i mój strach powoli zaczął znikać. W pierwszym tygodniu uczniowie również zaczęli mnie poznawać. Zagadywali mnie, pytali o różne rzeczy, zerkali na mnie na lekcjach. Chcieli zobaczyć, kim jest ta obca osoba, która pojawiła się w klasie. Co więcej, im młodsze dzieci, tym większa była ich fascynacja nową panią. W drugiej klasie dziewczynki otoczyły mnie, przytulały, mówiły jedna przez drugą i w ogóle nie zwracały uwagi na to, że trwa lekcja. Nie miałam pojęcia, dlaczego tak do mnie lgną, skoro ja tak bardzo nie wiem, jak się wśród nich zachowywać. Nie znam ich języka, nie wiem jak nad nimi zapanować i jak do nich dotrzeć. Ale one tego nie widziały. Miałam u nich czystą kartkę, którą wypełniałam samą swoją obecnością.
Kiedy już w pełni odnalazłam się w nowej roli w szkolnej rzeczywistości, dopadła mnie choroba. Od drugiego tygodnia miałam prowadzić lekcje z angielskiego i lekcje wychowawcze, a ledwo mogłam oddychać i mówić. Na nowo zaczęłam się bać i stresować. Zapanować nad uczniami to sztuka sama w sobie, a do tego wszyscy wiemy, jak często ignorowało się "bądźcie dzisiaj ciszej, bo boli mnie gardło i nie mogę mówić".
Jednak poszło nam lepiej, niż myślałam. Od razu znalazłam wspólny język z uczniami, obserwowałam kto z kim trzyma i kto jak się uczy. Podczas przerw czy wyjść ze szkoły lepiej poznawałam moją opiekunkę, a całe grono pedagogiczne i personel szkoły codziennie odwzajemniał mój uśmiech. Jeśli chodzi o samo prowadzenie zajęć, to było naprawdę przyjemnie. Fakt, że uczyłam ich takich podstaw języka, których samo tłumaczenie normalnie wyprowadzałoby mnie z równowagi. Oni mi to jednak wynagradzali swoim zaangażowaniem, chęcią współpracy i codziennym pytaniem "A będzie pani nas uczyć na stałe?". Gdybyście mnie zapytali, jak wyobrażam sobie swoją praktykę w podstawówce na samym jej początku, wiecie, że nie przewidziałabym takiego przebiegu wydarzeń.
Samo bycie w szkole było naprawdę cudowne i codziennie byłam wdzięczna losowi za to, że dał mi możliwość doświadczyć tak niesamowitego doświadczenia. Nie było jednak tak pięknie i kolorowo przez cały czas. Codziennie po przyjściu do domu siedziałam w papierach, których ogarnianie zaczynałam już między lekcjami. Stos dokumentacji, jakiego ode mnie wymagały studia, był bardziej niż ogromny. Gdyby zsumować ilość obserwacji, konspektów, dowodów realizacji, a przede wszystkim stron portfolio psychologiczno-pedagogicznego, wyszłaby mi naprawdę pokaźna książka. Ale nawet cała ta dokumentacja nie była najgorszą częścią mojego okresu praktyki. W końcu pisałam już kiedyś, jak satysfakcjonujące jest dla mnie zbieranie i kategoryzowanie papierów wszelkiego rodzaju.
Najgorsza była wizja mnie jako nauczycielki. Dzieci do mnie podbiegały, przytulały się, rozmawiały na każdej przerwie. Moja opiekunka chwaliła mnie za naprawdę dobry kontakt z nimi. Ja natomiast bałam się, że z czasem będę chciała zmienić świat i dotrzeć do każdego ucznia. Na przygotowaniu przed praktykami ostrzegali nas, że tak będzie. Bałam się, że jak będę przychodzić po dniu pracy ze szkoły do domu, to będę myśleć o tym, jak pomóc temu dziecku, jak sprawić, żeby ten się nauczył, a ten zgrał z klasą. Z jednej strony pomogłabym każdemu, ale z drugiej strony jak mam już myśleć, jak faktycznie mogę pomóc, to irytuje mnie cały ten proces. Zdałam sobie w końcu sprawę, że wolałabym widzieć, jak dzieci same rozwiązują swoje problemy dzięki temu, że im coś doradzę lub podpowiem, a nie dzięki mojej cichej interwencji, rozmowom z pedagogiem czy organizowaniu specjalnych zajęć wychowawczych. Już wiedziałam, dlaczego do tej pory nie radziłam sobie z dziećmi - dla mnie były małymi dorosłymi, więc tak je traktowałam. One jednak nadal są dziećmi i potrzebują rozwiązań dla dzieci, a nie dla dorosłych. Poza tym, koniec końców zmęczyłabym się pomaganiem każdemu, ale nadal czułabym, że powinnam - a moje wyrzuty sumienia są na tyle silne, że pewnie przełożyłabym potrzeby wszystkich nad swoje. Dowiedziałam się, w czym leżał mój problem i źródło moich nerwów.
Drugą, ale chyba ważniejszą kwestią, był materiał nauczania. Kiedyś, jak jeszcze dawałam korepetycje z matematyki, ludzie pytali mnie, dlaczego nie udzielałam ich z angielskiego. Odpowiadałam wprost: to, że ktoś nie rozumie matematyki, jest dla mnie zrozumiałe, więc mogę to tłumaczyć nawet kilka razy, ale języki są dla mnie tak intuicyjne i naturalne, że nie umiem ich wytłumaczyć kilka razy bez irytacji. Myślałam, że przeskoczyłam ten etap swojego życia, lecz on się jeszcze rozwinął. Nie chodzi już nawet o to, że miałabym tłumaczyć coś wielokrotnie jednej osobie czy nawet całej klasie. Nie wyobrażam sobie, żebym co roku przerabiała ten sam materiał od początku podręcznika, nie idąc nigdzie dalej niż koniec danego etapu edukacyjnego. Zatrzymanie się na końcu podstawówki i nie uczenie niczego dalej sprawiłoby, że nie rozwijałabym się jako człowiek. Nawet zatrzymanie na poziomie matury rozszerzonej nie dałoby mi satysfakcji z pracy. Praktyka dała mi do zrozumienia, że ja nie chcę uczyć innych bez uczenia siebie. Owszem, szkoła to oferuje, jednak nie w takim wymiarze, o jaki mi chodzi. Może to brzmieć samolubnie, ale przede wszystkim chcę rozwijać siebie, swój intelekt, swoje pasje i swój potencjał. Dopiero później chcę pomóc tym, którzy chcą się rozwijać na ten sam sposób.
Jestem pełna podziwu dla nauczycieli. Dla tych z podstawówek, z liceów i z przedszkoli. Posiadają oni coś, czego nawet nie umiem nazwać. Nawet, jeśli nie mają powołania, to dają uczniom siebie. Codziennie.
Dla mnie to zbyt ogromne poświęcenie. Być może kiedyś zmienię punkt widzenia i okaże się, że jednak spełniałabym się jako nauczyciel. W tej chwili jednak widzę, że o ile być może w małej mierze rozwijałabym się w jednej sferze, to w sferze mojego rozwoju zapanowałaby stagnacja lub regresja.
Ostatecznie praktyka była naprawdę wspaniałym doświadczeniem. Dostałam rysunki, list i mnóstwo przytulasów, nawet od tych uczniów, od których bym się tego nie spodziewała. Ale co najważniejsze - przekonałam się do dzieci. Sama jestem zdziwiona, jak bardzo przywiązałam się do każdego z nich. Wiem, że zapamiętam ich na długo - w końcu byli moją pierwszą klasą.
Praktykę zakończyłam z wiedzą, że nie chcę być nauczycielem.
Zakończyłam ją również tym, że to już nie są dla mnie "bachory", tylko dzieci.
Jak dla mnie to bardzo dobry wynik.